Piłka, karty i alkohol – wywiad z Pawłem Sibikiem

Futbol, w którym zakochało się wielu z nas był zdecydowanie bardziej romantyczny, częściej bazował na tradycyjnych wartościach, a rzadziej rządziły nim pieniądze.


To ta piękniejsza strona. Druga miała ciemniejszą twarz, a w wielu przypadkach również i zapach. Zapach trawionego podczas treningu alkoholu, który w tamtych czasach był stałym elementem piłkarskiej szatni. Paweł Sibik w rozmowie z Dawidem Graczykiem przedstawił rzeczywistość taką jaka była nie uciekając od trudnych tematów.

Blisko 200 meczów w Ekstraklasie, brązowy medal tych rozgrywek, mistrzostwo Cypru, występ na mundialu. Proszę powiedzieć czy Paweł Sibik jako piłkarz czuje się spełniony?
– Czasy, w których miałem okazję biegać po boiskach ówczesnej I ligi, a dzisiejszej Ekstraklasy były przełomowe. W wieku 31 lat udało mi się znaleźć w kadrze na tak wyczekiwany mundial, widziałem z bliska jak to wszystko się zmieniało. Uważam, że na tamten czas oraz możliwości spełniłem się.

Czym się charakteryzowała ta przełomowość?
Budowała się nowa rzeczywistość, zmiany zachodziły w każdym aspekcie życia codziennego i w sporcie. Pamiętam jak dziś, że po awansie z Odrą Wodzisław Śląski do Ekstraklasy nie było środków by ją utrzymać w takim składzie personalnym. Wówczas funkcję prezesa pełnił Ireneusz Serwotka, który niestety przed kilkoma dniami zmarł. Choć był wprawnym biznesmenem wiedział, że w pojedynkę temu nie podoła. Przełom nastąpił po wykupieniu praw telewizyjnych przez stacje Canal+, bo dzięki temu każdy klub otrzymywał zastrzyk gotówki. Polski sport był w zupełnie innym miejscu, uważam, że w piłce panowała straszna zapaść, a na wyczekiwany mundial jechaliśmy po szesnastu latach przerwy.

Można w ogóle porównać ze sobą czasy, w których Pan wchodził do poważnej piłki z tymi obecnymi?
– Nie. Technologia, baza sportowa, organizacja w klubach to obecnie inny poziom. W IV lidze mamy lepszą organizację sztabu szkoleniowego niż w tamtej Ekstraklasie czy I lidze. Wówczas w Odrze oprócz pierwszego trenera mieliśmy kierownika i trenera bramkarzy, a były kluby, w których jedna osoba łączyła te funkcję. Kolejny przykład Odry, której niczego nie można ujmować, bo zaznaczyła swoją obecność w polskiej piłce. Ale klub z takiego małego miasteczka, bez dużych pieniędzy grał w najwyższej lidze przez 13 lat i przewinęło się przez niego kilku reprezentantów kraju. Teraz to nie do pomyślenia.

Co może Pan powiedzieć na temat samego podejścia zawodników i ich świadomości? Bo w tej kwestii też zaszły ogromne zmiany.
– Wtedy nie było mowy o pracy z trenerem personalnym czy dietetykiem. Ja podporządkowałem życie pod sport, nikt nie musiał mi narzucać profesjonalnego podejścia i sprawdzać co jem, piję czy jak się wysypiam. Ale było różnie i nie ma sensu tego ukrywać. Z tamtych czasów mamy wiele przykładów piłkarzy, którzy nie poszli odpowiednią drogą natomiast dzisiaj zawodnik jest przebadany i sprawdzony pod każdym kątem. Akademie od najmłodszych lat kształtują świadomość. My wtedy po każdym meczu jeździliśmy całym zespołem na przysłowiowe piwo, co też miało plusy, bo integrowało zespół, budowało atmosferę, ale dłuższe rozmowy na pewno wpływały na regenerację. Dzisiaj zawodnicy w niższych klasach mają zdecydowanie większą świadomość niż ligowcy wówczas.

O tamtych szatniach krążą legendy. Alkohol i karty w autobusie to znak rozpoznawczy polskiej piłki z przełomu wieków?
– Zdecydowanie tak. Też byłem tego uczestnikiem. Jak mówiłem wcześniej grałem w takich czasach, że widziałem to od środka.

U samych trenerów chyba też widać różnicę. Żaden poważny fachowiec nie gania zawodników zimą po górach.
– Dzisiaj uciekliśmy od rzeczy, które kiedyś były normą, czyli dwa obozy przygotowawcze. Pierwszy typowo motoryczny, na który czasami nawet nie zabierało się piłek. Jechaliśmy w góry i budowaliśmy siłę, masę i wytrzymałość. Z piłką nie miało to wiele wspólnego, bo nie mieliśmy z nią kontaktu, ale były okazją do wieczornych spotkań. A te z wiadomych przyczyn czasami przeciągały się do późnych godzin. Tak niestety było.

Nie wiem, co jest w Pana karierze większym zaskoczeniem. Wyjazd na mundial czy fakt, że z Lechią Dzierżoniów grał Pan na zapleczu Ekstraklasy. I chyba zacznę od tej drugiej kwestii, bo brzmi to bardziej abstrakcyjnie.
– No tak. Byłem częścią zespołu, który osiągnął w Dzierżoniowie historyczny wynik. Zwłaszcza, że Lechia na tym zapleczu radziła sobie z niezłym skutkiem. Trzy sezony i paradoksalnie spadek w tym najlepszym, gdzie po rundzie jesiennej zajmowaliśmy ósme miejsce. Dla Dzierżoniowa to duże osiągnięcie, jednak dzisiaj będąc trenerem i działaczem Lechii nie ukrywam, że mamy ambicje nieco wyższe niż IV liga i miasto stać by się tam znaleźć. Tamten sukces pokazuje również jak niewiele było trzeba do zrobienia historycznego wyniku. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, ponieważ wtedy nie miałem świadomości, że jesteśmy zaledwie ligę niżej od najlepszych w kraju.

To teraz przejdźmy do azjatyckiego czempionatu. Są osoby, które nazywają pańskie powołanie najbardziej zaskakującym w historii. Spodziewał się Pan, że selekcjoner może wziąć Pawła Sibika kosztem Tomasza Iwana?
Dzisiaj już wiemy, że trener Engel postąpiłby inaczej, o czym mówił gdy się spotkaliśmy jak i w wywiadach. Ja mu się kompletnie nie dziwię. A czy się spodziewałem? Raczej nie. Dla mnie spełnieniem marzeń był już debiut w reprezentacji podczas zgrupowania na Cyprze, gdzie selekcjoner dokonywał przeglądu wojsk. Ale trzeba podkreślić, że na tamten czas byłem najlepszym pomocnikiem w naszej lidze, miałem najwięcej asyst i osiągnąłem życiową formę. Cieszyłem się, że zostałem dostrzeżony, choć pamiętam słowa Jerzego Engela z tamtego zgrupowania. Mówił: „Paweł, musiałby się stać kataklizm żebym cię zabrał na mistrzostwa”.

Ale Pan pojechał i ta decyzja odbiła się sporym echem. Część zawodników otwarcie skrytykowała ruch selekcjonera.
Pech jednego to szczęście innego i tak było w moim przypadku. Bartek Karwan nie zdołał wyleczyć kontuzji, natomiast Tomek Iwan był przez pół roku bez gry w klubie. Nie wiem jaką ja bym podjął decyzję, ale selekcjoner postąpił tak widząc mnie na treningach podczas ostatniego obozu w Niemczech. Gdyby Bartek zdążył, to on poleciałby do Korei, jednak lekarze stwierdzili, że nie wyleczy kontuzji, a decyzja wywołała medialny szum. Ja się od tego odcinałem i odcinam, bo dla mnie wyjazd na mundial był marzeniem. Mam teraz pokutować za to, że je spełniłem? Do dzisiaj z pewnymi rzeczami się nie zgadzam. Nie zostałem dobrze przyjęty, to nie był łatwy start. Najpierw pojechaliśmy na trzytygodniowe zgrupowanie do Niemiec i grupa zawodników blisko związana z Tomkiem Iwanem dała mi odczuć, że zajmuje jego miejsce.

Łatwo się domyślić, że podczas mundialu nie byliście grupą najlepszych przyjaciół. O tym też wspominało kilku ważnych graczy.
– Myślę, że jednym z problemów tej kadry był podział na zawodników sławnych i mniej sławnych. Wiem o kłótniach, jednak ja się nie pojawiłem na żadnych kartach czy kubkach i nie brałem udziału w eliminacjach, więc przy okazji rozmów po prostu siedziałem z boku. Piłkarze mieli obiecane jakieś pieniądze, a po ostatnich mistrzostwach mieliśmy doskonały przykład, co się dzieje jak coś innego zajmuje głowę. Takie rozmowy w ogóle nie powinny mieć miejsca, a miały, bo pojawiły się różnice w kwestii finansów. Ja mogę odpowiedzieć przede wszystkim za siebie. Ten wyjazd był spełnieniem najskrytszych marzeń i chociaż wiedziałem, że jestem rezerwowym, to myślałem jedynie o grze. Nie chciałem później mieć do siebie pretensji o zmarnowanie szansy. Ale wydaje mi się, że nie wszyscy tak myśleli.

Po tamtym turnieju pozostał ogromny kac. Wewnątrz reprezentacji poważnie panowało przeświadczenie, że jedzie po medale?
– Dużą rolę w tym odegrał trener, który naprawdę uważał nas za bardzo mocną drużynę. Byli piłkarze występujący w uznanych klubach, bo chociażby Tomek Rząsa wygrał chwilę wcześniej Puchar UEFA z Feyenoordem. Uważam, że tym zawodnikom nie brakowało jakości, ale my lecieliśmy w kompletnie nieznane. Polska nie grała na mundialu 16 lat, nie byliśmy w ogóle przygotowani, nie zdawaliśmy sobie sprawy jak wygląda największe piłkarskie wydarzenie na świecie. Jasne, mieliśmy piękny ośrodek, niczego nam nie brakowało, idealne warunki do treningu, ale mentalnie nie unieśliśmy ciężaru. To nie jest zwykły mecz, tam biega piłkarska śmietanka najlepszych reprezentacji, a patrzy na to właściwie cały świat. 

Jeden z liderów tamtej kadry w prywatnej rozmowie nazwał ten wyjazd ‘imprezą życia’ i wcale nie chodziło tutaj o aspekty sportowe. Kadrowicze zaznajamiali się z nocnym życiem Pusan?
– Ośrodek, na którym mieszkaliśmy był zamknięty, ale na jego terenie mieliśmy sklepy, kino, nawet możliwość pogrania w golfa. Nie musieliśmy stamtąd wychodzić i nie wychodziliśmy- to mogę zapewnić. Ale, co się działo w pokojach zostało w pokojach. Na pewno coś w tym jest, jednak ja nie chciałbym się wypowiadać na ten temat. Byłem nowy w tej kadrze i mnie zwyczajnie nie zapraszano. Odbywały się różne spotkania, ale ja nikogo nie widziałem, nikogo nie złapałem za rękę. Po raz kolejny mogę opowiedzieć za siebie. Ja wszystkie noce spałem w swoim pokoju, w swoim łóżku i tyle.  

Pan chyba nie miał prawa narzekać. Udało się spełnić marzenia, a niedługo po mundialu przenieść do Apollonu. Jak się grało i żyło na Cyprze? Warto dodać, że wrócił Pan do Limassol w sezonie 05/06 i dołożył cegiełkę do mistrzostwa, jednak wtedy nasiliły się problemy zdrowotne.
– Po powrocie z mundialu na każdego z nas patrzono już troszkę inaczej. Oczekiwania i wymagania były dużo większe zarówno w klubach jak i ze strony kibiców. Zaraz po mistrzostwach wpłynęło zapytanie o moją osobę ze strony Legii Warszawa. Działacze nie do końca byli ze mną szczerzy i dopiero po fakcie się dowiedziałem, że zaproponowano wygórowaną kwotę, a Legia zrezygnowała. Jednym z moich marzeń było zagrać w topowym klubie i również wtedy Legia za taki uchodziła. Niestety to się nie udało, a ja finalnie trafiłem na Cypr, bo trzeba pamiętać, że Odra nie była finansowym potentatem i mogła zarobić na transferze. Teraz chyba mogę już powiedzieć o jakie kwoty chodziło. Apollon zapłacił około stu tysięcy dolarów, natomiast od Legii zażądano trzy razy tyle. W Apollonie znów spotkałem się z Łukaszem Sosinem, któremu często asystowałem w Odrze i mnie polecił, a przy okazji miałem okazję zobaczyć w życiu coś nowego, czegoś nowego się nauczyć. Ten wyjazd się udał. Pierwszy okres był fantastyczny, notowałem dużo asyst, Łukasz dorzucił kolejną koronę króla strzelców, ale czułem, że coś się dzieje ze stawem biodrowym. Niestety musiałem wyjechać przez trenera Dumitrescu, który nie widział mnie w swoim zespole. Kiedy on uciekł, wrócono do mojego tematu, pojechałem i mam na koncie jedno mistrzostwo kraju. Spotkałem tam wielu świetnych piłkarzy, bo na Cypr ściągano reprezentantów różnych krajów czy byłych zawodników topowych lig. Kapitalne doświadczenie, choćby w kontekście przejścia do roli trenera.

Pan próbował już roli trenera i działacza. Gdzie się Pan lepiej czuje? Na ławce trenerskiej czy w gabinetach?
– Zawsze chciałem poznać punkt widzenia drugiej strony. Bycie przez chwile działaczem jest też dobrą szkołą dla trenera, bo może zobaczyć jak dużo pracy trzeba włożyć w zarządzanie. Dzięki tej wiedzy jest mi łatwiej nawet tłumaczyć zawodnikom czy w jakiejś sytuacji mają rację. W Odrze od naszego dyrektora Edwarda Sochy słyszeliśmy, że najważniejszy jest zarząd, a nie piłkarze. My się kłóciliśmy, że gdyby nie było piłkarzy, to nie byłoby zarządu i w sumie każdy miał trochę racji. To zamknięte koło, taki rodzaj symbiozy, w której każdy ma swoje racje. Kiedy doszedłem do porozumienia z Panem Jackiem Falikowskim i on przejął przewodnictwo w klubie, to mi spadł kamień z serca, bo to duża odpowiedzialność, a ja zdecydowanie lepiej czuje się na ławce trenerskiej.

Wiąże Pan z nią jeszcze poważniejsze nadzieje czy zamierza działać na lokalnym podwórku?
– Zawsze będę myślał o tym by móc potrenować wyżej. Niestety przepisy są nieubłagane i mój wniosek na kurs UEFA Pro został odrzucony. Mam doświadczenie piłkarskie, jako trener prowadziłem Odrę Wodzisław w pięciu meczach na poziomie Ekstraklasy, pracowałem w III lidze, ale w procesie są brane pod uwagę dokonania z ostatnich siedmiu lat. Można powiedzieć, że mój pociąg odjechał. Nie zdążyłem wsiąść, a teraz trzeba się pomęczyć by dotrzeć do kolejnej stacji. Rok samodzielnej pracy w III lidze może dać miejsce na kursie, ale w Lechii atak na awans się nie udał i na razie tkwimy w IV.

Dziękuję za rozmowę

fot. Lechia Dzierżoniów

p4p football

redakcja@p4p.football
Subscribe
Notify of
guest
0 Comments
Inline Feedbacks
View all comments

Inni kibice interesują się

Redaktor Dawid poleca

0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x